fbpx

Półwysep Peloponez

“Peloponez” – każdy odpowiadał jedno: nuda, nie jeździe tam, tam nic nie ma. Jak Grecja to tylko wyspy.

Właściwie to nie my wybraliśmy miejsce, a Wojtek i Ania którym robiliśmy tam sesję poślubną, zresztą… My – jak to my, cieszyliśmy się bardzo, że znowu możemy gdzieś polecieć. Lecz gdy zaczęliśmy zbierać informacje, co ciekawego można zobaczyć w tym regionie, co odwiedzić, faktycznie nic za bardzo nie mogliśmy znaleźć. Satelita z Google Maps raczej nie pomogła. Blogi? Instagram? Wydawać by się mogło, że chyba nic ciekawego nas nie spotka. Więc chociaż znaleźliśmy fajne Airbnb! Bez większych oczekiwań dolecieliśmy (a to też nie było tym razem takie proste, przewoźnik zmienił samolot na mniejszy, 2 godziny przed wylotem – casual). Wiecie, okazuje się, że jak miejsca nie ma w internecie, to niekoniecznie jest tak, że tam nic nie ma. Właściwie nie ma, ale raczej turystów! Nam opadły szczęki ze zdziwienia, autentycznie, w aucie siedziało 5 osób, które co chwilę robiło ŁAAAAŁ. Wszyscy Grecy na nas trąbili, by nam pomachać. Kolejne zdziwienie, bo przecież jak to, Grecja? Przecież to taki znany kierunek na wakacje. Okazuje się jednak, że jest to miejsce w którym turyści są raczej atrakcją dla Greków, to miejsce w którym starszy pan zaczepia Cię w miasteczku, bo lata temu uczył angielskiego i chciałby z kimś porozmawiać w tym języku. Więc tak, jesteśmy ogromnie wdzięczni tej dwójce, że wybrali Peloponez na swoją podróż poślubną.

Na wyjeździe w Grecji ciężko było nie trzymać aparatu cały czas przy sobie, szczególnie że była z nami Koldi, która oprócz tego, że jest świetną fotografką wygląda zabójczo, więc trudno żebym tego jakoś nie wykorzystała. Adrian natomiast tym razem zajmował się zdjęciami z drona i ze średnioformatowego aparatu. Więc byliśmy w trójkę i oczywiście Ania i Wojtek którym robiliśmy sesję poślubną, dodatkowo przypadkowo napotykane stada kóz, owiec, koni, masę kotów, pięknych widoków i wspaniałych Greków. Maj to chyba idealny czas na Grecję, czuliśmy się jak jedyni turyści, słońce nas trochę spiekło, nurkowaliśmy i ponoć byliśmy w epicentrum trzęsienia ziemi, ale jakoś tego nie zauważyliśmy!

Monemvasia

Dojechaliśmy do pierwszego Airbnb, które mieściło się w starej… Studni? Lokalizacja – Monemvasia, to trochę taka pół wyspa, bo do stałego lądu doprowadzony został most. Na stromych zboczach skały leży małe urokliwe XIII-wieczne miasteczko, pełne kamiennych domków stłoczonych w obrębie murów obronnych, poprzecinane siecią wąskich uliczek i pasaży, dostępnych tylko pieszym i osłom. Takie Santorini, tylko w kolorze piachu i bez tłumów. Ze względu na położenie, u podnóża wielkiej skały wyrastającej z morza, miejscowość nazywana jest Gibraltarem Wschodu. Jeszcze w 2011 roku liczyła 11 mieszkańców. Tutaj grecka gościnność od razu nas urzekła. Degustacje oliwy, wina, a na koniec prezenty od właściciela pobliskiej winnicy. Nocne spacery przy winie, a za dnia wygrzewanie się w słońcu. Codzienne gotowanie korzystając z Greckich przysmaków, cytryny prosto z drzewa, kilogramy Pecorino dodawanego do każdej możliwej potrawy.
5 dni w Grecji to nie długo, ale wystarczająco długo by się w niej zakochać, przynajmniej u nas zadziałał ten schemat.

To chyba tyle co mamy do napisania, teraz zapraszamy do obejrzenia zdjęć!

 

Region Naupilion

Pamiętam jak wynajmując pierwsze Airbnb na Momenvasi mówiliśmy „a może zostańmy tylko tam przez 5 dni, żeby potem nie było, że będziemy żałować bo drugi nocleg będzie gorszy”. Ha! Popatrzcie na to miejsce, drugi nocleg w Grecji był wymarzony. Prywatna plaża, wszystko w kamieniu, Willa która pomieściłaby 15 osób, hamak, kamienny piec na zewnątrz, co więcej  SAD Z CYTRYNAMI (!!!!) i GREJPFRUTAMI, do tego przemiły gospodarz, który raczej po angielsku nie mówił, ale dogadaliśmy się jak w kalambury i wzajemnym entuzjazmem.
Jeśli kojarzycie klimaty Call me by your name, to tak, tam właśnie tak było. A może to przez to, że sobie to wmówiliśmy wciąż o tym powtarzając. Niepowtarzalny klimat, wrócimy na pewno, chociażby dlatego żeby znów znaleźć się w tym miejscu.